Miałam nie startować ponieważ jeszcze 4 dni przed tymi zawodami nie byłam w stanie bezboleśnie biegać. Upadek z roweru w Czempinie na duathlonie zatrzymał mnie jednak tylko na trochę. Uparcie robiłam swoje i każdego dnia coś ćwiczyłam. Stłuczona kość ogonowa bolała jak cholera – to prawda. Ale… ponieważ wyznaję zasadę, że jeśli ruch nie pogarsza „kontuzji” to można się ruszać zagryzałam zęby i ćwiczyłam. Górę ciała na siłowni, całe ciało na orbitreku (ćwiczenia w odciążeniu okazały się mniej bolesne), pływanie na grzbiecie i wreszcie… pedałowanie na zajęciach indoor cyclingu.
Efekt był taki, że… mimo iż słyszałam zewsząd że będzie mnie ta kość bolała „z dwa miesiące conajmniej” albo „pół roku jak nic” – po 2 tygodniach od stłuczenia stanęłam na starcie kolejnych zawodów. I to nie byle jakich bo 1/4 Ironmana.
Obawy miałam – oczywiście. mam lęk przed szybką jazdą na szosie… I bałam się biegania, bo zwyczajnie już przy lekkim truchcie czułam niemały ból. Ale… strach ma ogromne oczy – triathlon ukończyłam i do tego bawiłam się fantastycznie od samego początku do końca.
Cieszyłam się, że mogę płynąć, jechać i na końcu biec. I biegło mi się nawet dobrze mimo, że trasa była bardzo urozmaicona – podbiegami, piaskiem i upałem.




